Jesteśmy w trasie ponad dwa miesiące. Przejechaliśmy ok 5 tys. km i mniej więcej drugie tyle nam zostało.* Jak dotąd szczęście nam dopisuje. Pogoda zwykle do jazdy. Mieliśmy tylko tydzień upałów i 3 lub 4 dni które zmusiły nas do pedałowania w deszczu. Wiatr więcej pomaga niż szkodzi. Techniczne usterki też drobne, kilka gum i pęknięte szprychy. Fizycznie całkiem nieźle, jeśli jesteśmy zmęczeni to ogólnie po cięższym dniu ale na szczęście bez kontuzji.
Podsumowując idzie całkiem łatwo. Czy przypadkiem nie za łatwo?
Jeśli by porównać naszą wyprawę do biegu długodystansowego to tak naprawdę teraz dopiero się zacznie. Jak mawiają maraton zaczyna się po 30 km. O ile dobrze pamiętam mój pierwszy, to prawdziwa walka zaczęła nawet się szybciej, tuż po pierwszej „łatwej” połówce.
Tak więc budzę się co rano z myślami czy to już? Czy dotarłam do ściany? Czy głowa znużona podróżą zablokuje dziś nogi?
Siadam na rower. Muszę przyznać, że od kilku dni rozruch zajmuje mi trochę więcej czasu. Potrzebuję 15 czasem 20 km żeby wejść w tryb jazdy. Po tym czasie jednak wszystko wskakuje na odpowiedni tor. Wiatr we włosach i uśmiech na twarzy.
A może źle do tego podchodzę. W końcu to nie jest żaden wyścig. Mamy co prawda metę, do której chcemy dotrzeć i limit czasu. Ale to co wydarzy się pomiędzy tu i teraz a 1. października w Halifax zależy tylko od nas.
Dlatego możemy:
– Skończyć dzień po przejechaniu 11 km kiedy zajdzie taka potrzeba (nauka na przyszłość nie przeszkadzać pszczołom w okolicy miejsca narodzin pierwowzoru Kubusia Puchatka).
– Przegadać ponad godzinę z przypadkowo spotkaną parą Polaków mieszkających w Toronto.
– Zatrzymać się na szybką kąpiel w jeziorze gdy tylko zobaczymy ładną plażę.
Skręcić z trasy do lodziarni i pochłonąć porcję tak dużą, że nie ma już miejsca na obiad.
– Wybierać off road gdy zmęczy nas autostrada co skutkuje wyprzedzaniem dorożek Amiszy czy przeklinaniem (z mojej strony) gdy grzęźnie się w luźnym szutrze ale za to można spotkać bobra w samym środku dnia.
– Dać się wyprzedzić na zjeździe 78 letniemu rowerzyście z Niemiec.
– Spędzić noc w opuszczonej chacie z bali.
– Zatrzymywać się w prawie każdym lokalnym browarze napotkanym po drodze.
– Zostać w tym samym miejscu na kolejną noc żeby pojeździć trochę „na lekko” i pójść na koncert na plaży.
*Czas od powstania tekstu do zamieszczenia go na blogu bywa różny, ten zaczęłam pisać ponad tydzień temu więc jesteśmy już nieco dalej
3 odpowiedzi na “Czekając na ścianę.”
Czy 78letni Pan jechał rowerem elektrycznym? 🙂
PS. Jak z tymi browarami? Jakiś wpis o tym pliz 🙂 mają swoje chmiele czy wszystko ze Stanów?
Specjalnie dla Ciebie odwiedzimy jeszcze kilka browarów w celach czysto edukacyjnych i może coś napiszemy 🙂
Pan jechał na zwykłym rowerze wyprawowym i miał sporo bagażu.