Krótka historia o tym, że nie umiemy w miasta.

Nie odkryliśmy tego w Ontario, chociaż fakt, że jest to prowincja skupiająca największą liczbę mieszkańców Kanady dodatkowo to podkreślił.

Kiedy wjeżdżamy na teren większego miasta zdarza się, że przepadamy na kilka godzin. Jest głośno i ciasno. Wszędzie pełno ludzi, samochodów, świateł.
Problem polega na tym, że turysta z obładowanym rowerem do miasta nie pasuje. Dodatkowe kilogramy i wielkie torby na szlaku nie przeszkadzają za bardzo. Ot trochę ciężej pod górkę. Za to dają Ci wolność. Jest w nich wszystko potrzebne do rozbicia namiotu, możesz zapakować jedzenie na kilka dni i pokaźny zapas wody. Stajesz się samowystarczalny. W terenie zabudowanym zaczynają Cię ograniczać. Źle jeździ się po labiryncie ulic, źle prowadzi po chodniku. Jeśli chcesz rower zostawić możesz go przypiąć, ale sakwy zostają niezabezpieczone. Niby to Kanada, ale z tyłu głowy zawsze będziesz się martwić czy coś nie zginie. A do tego nagle pojawia się tyle możliwości: gdzie pójść na kawę, co zjeść, gdzie jakiś park spokojny żeby posiedzieć w cieniu, potem jeszcze zakupy nie tylko podstawowe, ale może dętki, gaz skoro jest Canadian Tire… a może jakieś kartki będą żeby wysłać do domu.

A zapomniałam, że wypadałoby jeszcze coś „pozwiedzać”, czyli w naszym przypadku zajechać pod jakiś obiekt, cyknąć foto i jechać dalej.

To wszystko powoduje, że najczęściej wyjeżdżamy z miasta znacznie później niż byśmy chcieli i znacznie bardziej zmęczeni.

Tak było w Calgary, Winnipeg czy Thunder Bay. W Kenorze spędziliśmy kilka godzin, sami do końca nie wiemy dlaczego, a to miasto ma niewiele ponad 15 tyś mieszkańców. Całkiem nieźle poszło nam tylko w K-W, czyli obszarze miejskim Kitchener-Waterloo liczącym ok 500 tyś mieszkańców, kiedy przyjęliśmy strategię „nic nie zwiedzamy/nie kupujemy”.

Z takimi doświadczeniami wkroczyliśmy w najgęściej zaludnioną część Kanady czyli płd.-wsch. Ontario.

To, że zbliżamy się do kilku milionowej aglomeracji uświadomiły nam nie tylko światła podziwiane dzień wcześniej i tłok na autostradzie (nasz szlak na szczęście prowadził drogą serwisową – dużo bezpieczniej ale nie mniej głośno), ale także pierwszy (sic!) awanturujący się klient. Kiedy po dwóch i pół miesiącach jeżdżenia po kraju ludzi serdecznych i otwartych spotykasz w sobotni poranek, w Timie Hortonsie, gościa robiącego raban, bo jego bajgiel jest za bardzo przypieczony, zastygasz przerażony. W każdym razie ja – Szymon podsumował tylko: od razu widać, że Toronto blisko.

Ale zanim tam dotarliśmy udało się złapać jeszcze trochę oddechu. Spędziliśmy popołudnie i noc u rodziców Agnieszki, która także podróżuje rowerem przez Kanadę. Zostaliśmy niezwykle ciepło przyjęci, spędziliśmy wieczór wymieniając się doświadczeniami z trasy, a ja do dziś wspominam kiszone ogórki 😉

Z największym miastem prowincji daliśmy sobie radę nie najgorzej. Do centrum dostaliśmy się podążając The Waterfront Trail, potem kawa i zdjęcie z CN Tower w tle (kiedyś tam był plan żeby wjechać na górę ale odpuściliśmy i nawet nie dlatego, że życzą sobie za to 40$ od głowy tylko te rowery…). Paradę z okazji India Day i towarzyszący jej tłok i hałas przyjęliśmy ze spokojem doświadczonych podróżników. Potem skierowaliśmy się na teren dawnej destylarni żeby zjeść obiad i oczywiście popić lokalnym kraftem.

Tyle. Może wiele nie zwiedziliśmy, ale wystarczająco jak dla nas, a i tak przeprawa przez Toronto i przylegające miasta zajęła nam dwa dni.

Zmierzając do Ottawy przyjęliśmy inna strategię, a raczej skopiowaliśmy pomysł z okolic Niagary. Wtedy, zainspirowani przez pewnego Australijczyka, postanowiliśmy zostać u naszej gospodyni z Warmshowers jedną noc dłużej, aby nad wodospady pojechać „na lekko” i wrócić. Taki spontaniczny dzień wolny, zakończony koncertem na żywo na plaży, na pewno trafi do tych najchętniej przez nas wspominanych.

I oto jesteśmy, drugi dzień w stolicy. Pierwszego przejechaliśmy ok 25 km powoli snując się wzdłuż kanału Rideau, zatrzymując na kawę czy lody. Drugiego nie zajrzeliśmy nawet do naszych rowerów. Za to pospacerowaliśmy po centrum w towarzystwie naszego gospodarza, który pracował swego czasu jako przewodnik. Spróbowaliśmy trochę lokalnej kuchni, a wieczorem w planach jest pokaz świateł na budynku parlamentu* i kraftowe piwo oczywiście 😉
Może jest trochę prawdy w powiedzeniu, że podróże kształcą?


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *