Nie taki Quebec straszny

Historia trochę jak z preriami. Właściwie nawet gorzej – przed tą prowincja ostrzegano nas jeszcze zanim wsiedliśmy do samolotu.

Później w trasie bywało różnie, ludzie albo pomijali ją zupełnie – spotkani w BC opowiadali że ludzie na preriach są przemili i potem na wschodnim wybrzeżu jeszcze milsi. Inni nie bawili się w kurtuazję i wprost: mieszkańcy Quebecu są nieuprzejmi, nie uśmiechają się a w dodatku jak mówisz po angielsku udają że Cię nie rozumieją.

I tak samo jak w przypadku prerii nie należało kierować się odczuciami innych ludzi tylko doświadczyć tego na własnej skórze.

Pierwszych French Canadians poznaliśmy w Ontario, byli to gospodarze z Warmshowers i okazali się otwarci, przyjaźni i chętni do żartów, no ale tłumaczyliśmy sobie to tym, że mieszkają już długo w innej prowincji i sami dużo podróżują bądź podróżowali.

Po 10 dniach spędzonych w prowincji Quebec możemy powiedzieć, że jego mieszkańcy są… typowymi Kanadyjczykami tylko mówią po francusku. Byliśmy jak zwykle zaczepiani i pytani o cel podróży. Czasem po prostu słyszeliśmy bon voyage gdy kogoś mijaliśmy. Otrzymaliśmy zaproszenie na lunch i wspólne pływanie w jeziorze oraz nocleg w mieście Quebec.

Sama prowincja jest urzekająca. Po prawie trzech miesiącach podróży w kraju gdzie coś określane jako „stare” ma zwykle niewiele więcej niż sto lat, znaleźliśmy się pośród siedemnastowiecznych miasteczek. Zbliżającą się jesień zabarwiła pierwsze liście na czerwono, a rzeka św Wawrzyńca – ogromna, momentami bardziej przypominająca morze co rusz wprawiała nas w zachwyt. Poza tym po kilku dniach na horyzoncie pojawił się znajomy widok – góry! Wiem, że sporo napisałam o tym jak piękne są prerie, ale nie da się ukryć, że jestem „dziewczyną z gór” więc ich powrót przywitałam z radością.

Wisienkę na torcie stanowiło miasto Quebec – najstarsze w prowincji, jedyne z old town czyli nasza starówką (sic!) otoczoną murami. Mogliśmy przez chwilę poczuć się jak byśmy wrócili do Europy. Udało nam się nawet znaleźć w okolicy portu kawiarnię, w której podają dobra kawę w porządnych filiżankach i pyszne ciasta.
Ostatniego dnia odważyłam się nawet złożyć zamówienie po francusku co zakończyło się pełnym sukcesem. Zostałam zrozumiana i dostałam dokładnie to o co prosiłam. Żałuję tylko, że nie wiem jak po francusku powiedzieć: Have a nice day! – do następnej wizyty (tak, już zdecydowaliśmy że do Quebecu wrócimy) będę musiała się nauczyć.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *