Z wiatrem w plecy spotykaliśmy się już wielokrotnie, ale dopiero na prerii, z ciężkim rowerami, odczuliśmy jak duże ma znaczenie.
Ostatni dzień w Albercie pozwolił mam poczuć jak wielką pomocą może być dla nas wiatr, przez pierwszą godzinę przejechaliśmy ponad 25km, dalej było niewiele gorzej. Następne dwa dni były podobne, ale dopiero czwartego dnia odczuliśmy jak wiele zawdzięczamy wiatrowi. Wiatr zmienił kierunek, przyszedł upał i przez 4 godziny jazdy pokonaliśmy tylko 60km. Wymęczeni i zdemotywowani pierwszy raz skróciliśmy plan na dzień.
Zatrzymaliśmy się w lokalnej piekarni, na słodkie co nie co, poprawiliśmy burgerami i pojechaliśmy nad słonowodne jezioro Little Manitou Lake, którego zasolenie jest równe połowie zasolenia morza martwego. Takich jezior jest tutaj sporo, a wszystkie są pozostałością ostatniej epoki lodowcowej.
Wracając jeszcze do ostatniego dnia w Albercie. Wieczorem tego dnia poznaliśmy pierwszą mieszkankę Saskatchewan.
Bez wody, w wiosce, w której nie było zbyt wielu śladów życia, poprosiliśmy panią o wodę na dalszą drogę. Pani, jak to Kanadyjczycy, podzieliła się wodą i wskazała miejsce na namiot. Jaka była nasza radość jak przyszła do nas rano z muffinkami. Jak mówiła, Saskatchewan jest wielkie ale ludzi jest mało (na powierzchni prawie 2x większej niż Polska mieszka milion ludzi), więc wszyscy sobie pomagają jak mogą. I tak się dzieje, wszyscy są sympatyczni, chętnie podzielą się wodą, pogadają, a czasem postawią kawę.
Z małym zaludnieniem prowincji wiąże się też uczucie pustki. Można jechać godzinami i minąć tylko pojedyncze farmy. Większych miast jak Saskatoon czy Regina jest niewiele. Miasteczka wielkości Biggar szukają pomysłu na siebie, więc równie dobrze można trafić do miłej kawiarni jak i na wymarłe ulice. Są też wioski, jak Major, z których młodzież ucieka i jeżeli akurat nie było wesela to nie spotkacie żywej duszy.